GNÓJ NA POMORZU, SMRÓD W KOPENHADZE Zbiorniki z gnojowicą na Pomorzu wywołały polityczną burzę. Troje ministrów
będzie się gęsto tłumaczyć w parlamencie. Tyle że nie w Polsce - w Danii - tak
pisał Marcin Fabjański w jednym z numerów "Polityki", która ukazała się w
styczniu 2006 roku...
Nowa strona 1
Zbiorniki z gnojowicą na Pomorzu wywołały polityczną burzę. Troje ministrów
będzie się gęsto tłumaczyć w parlamencie. Tyle że nie w Polsce - w Danii
Nazywają się poetycko lagunami, bo tak wymyślili Amerykanie. Te w Koczale pod
Koszalinem wyglądają jednak mało romantycznie - wielkie głębokie doły z
gnojówką. Jedne z największych w Europie zbiorników świńskich odchodów, własność
polsko-duńskiej spółki Poldanor SA. Tutaj ubija się 200 tysięcy świń rocznie.
Miejscowi przyzwyczaili się do zapachu, nie skarżą się w gminie. A gmina umówiła
się z Poldanorem, że firma nie będzie wylewać gnojowicy na pola od czerwca, żeby
nie odstraszać turystów.
W Kujankach, gdzie Poldanor ma inną farmę, ludzie są widać bardziej delikatni
- jakoś nie mogą się przyzwyczaić. - Smród unosi się nieustannie. Nie da się tu
żyć. Gmina traci na tym zakładzie. Niedaleko jest piękne jezioro, ale wszyscy,
którzy chcieliby kupić działkę, rezygnują po dwóch oddechach miejscowym
powietrzem - mówi Arkadiusz Kubalewski, sekretarz gminy Człuchów. Niedawno smród
z farm Poldanoru na Pomorzu doszedł do Kopenhagi. A przez nią jeszcze dalej - do
Brukseli. Zrobiła się afera.
MARGRETE AUKEN
Aferę rozpętała Margrete Auken, duńska posłanka do europarlamentu. O
smrodzie poinformowali ją w lipcu polscy ekolodzy. Na łamach duńskich mediów
zadała pytanie Mariann Fischer Boel, europejskiej komisarz rolnictwa, która też
pochodzi z Danii: "Czy duńskie świńskie farmy w Polsce zgadzają się z pani wizją
europejskiego rolnictwa?". Pytanie było tyleż wzniosłe, co retoryczne. Margrete
Auken przeczytała wcześniej w gazecie "Fagbladet" tekst o farmach Poldanoru w
Polsce. I zobaczyła zdjęcie - traktor pompuje na nim gnojówkę z gigantycznej
laguny pod Koczałą. Co napisał "Fagbladet"? Że spółka Poldanor dostała pożyczkę
od rządu duńskiego, pod warunkiem że zakłady, jakie za nią wybuduje, będą
spełniały duńskie i europejskie normy ekologiczne. Zdjęcie traktora pompującego
gnój było dowodem, że ich nie spełniają. Laguna pod Koczałą jest na nim - wbrew
europejskim i duńskim przepisom - całkowicie odkryta. Przeczytała też, że mąż
pani Fischer ma udziały w Poldanorze. Margrete Auken obiecała, że odzyska
każdego centa duńskich i europejskich podatników wpakowanego w tę inwestycję.
Zażądała natychmiastowego przykrycia gnojowiska. Nie przebierała w słowach: "To
wstyd, hańba. To działania cyniczne. Właścicielami Poldanoru powoduje żądza
pieniądza". Smród rozszedł się po całym duńskim parlamencie. I partie rządzące,
i opozycja zażądały dochodzenia w sprawie kredytów dla Poldanoru. I
prześwietlenia odpowiedzialnego za nie Funduszu Inwestycyjnego w Europie
Środkowo-Wschodniej, który - zdaniem "Fagbladet" - przekazał na świński interes
w Polsce 91 milionów koron (prawie 50 milionów złotych). Fundusz przyznał, że
nie wszystko jest w porządku i że zażąda od Poldanoru przykrycia lagun. Ale nie
uciszył burzy. - To, że fundusz z jednej strony wyprowadza miejsca pracy dla
Duńczyków do Polski, a z drugiej strony doprowadza tam do katastrofy
ekologicznej, oznacza jedno - dobre intencje funduszu utonęły w lagunach
zwierzęcych odpadów - mówi Pernille Blach Ahnsen, rzeczniczka duńskiej Partii
Socjaldemokratycznej, która wybrała się do Pomorskiego i choć para się ekologią
od lat, trucia środowiska na taką skalę jeszcze nie widziała. W imieniu swojej
partii zażądała przesłuchania duńskich ministrów spraw zagranicznych, rolnictwa
i ochrony środowiska. Wybrała dobry moment - w Danii zbliżają się wybory do
parlamentu. Stosowni ministrowie będą się więc pocić przed komisją ekologiczną
24 stycznia. - To wielka afera w Danii - mówi "Przekrojowi" redaktor "Fagbladet"
Carsten Jorgensen.
POMORSKA APOKALIPSA
- Zatrucie Pomorza dotyczy także naszego kraju, bo skażona woda spływa
rzekami do Bałtyku. Zimowy wiatr już nie mąci powierzchni gnojowych lagun
pod Koczałą. Poldanor zaczął je przykrywać na gwałt, gdy tylko zaczęło
śmierdzieć w Danii. Marek Kryda z Obywatelskiej Koalicji Zielonych twierdzi, że
obietnice duńskich koncernów wieprzowych, że będą dbać o środowisko, to puste
gadanie. - Przejmują stare pegeery, przysposabiają je i używają starych lagun,
które nie trzymają żadnych norm. Robotnicy pracują tam wciąż w budynkach
pokrytych eternitem. Z danych ekologów wynika, że zatrucie środowiska na Pomorzu
przez świńskie fabryki jest ogromne. W rzece Brdzie pływają związki azotu z
zakładów Poldanoru. A Brda dostarcza wodę do picia takim miastom jak Bydgoszcz.
Poldanor wydał w grudniu 2005 roku specjalny komunikat, że zarzuty, które
stawia prasa duńska i polska, to absurd. Poldanor dostał 36, a nie 91 milionów
koron z Funduszu Inwestycyjnego w Europie Środkowo-Wschodniej. Na dodatek
spłacił kredyt z odsetkami. Firma spełnia wszelkie wymogi ekologiczne, i to nie
tylko polskie, lecz także europejskie. A mąż europejskiej komisarz rolnictwa
nigdy nie miał udziałów w Poldanorze. Całą aferę według spółki ukuli związkowcy
z duńskich fabryk wieprzowiny, którzy boją się przeniesienia produkcji do Polski
i widma bezrobocia. Dlaczego więc Poldanor zakrywał na gwałt laguny? Grzegorz
Brodziak, członek zarządu firmy: - W Polsce wymóg zakrywania takich zbiorników
wchodzi w życie dopiero 1 maja 2005 r. My zakończyliśmy je zakrywać w grudniu
2004, zgodnie z planem realizowanym od kilku lat. Jego zdaniem kredyt z
duńskiego funduszu rządowego nie nakładał na Poldanor obowiązku natychmiastowego
spełniania duńskich wymogów ekologicznych, tylko uwzględniał warunki polskie.
Poldanor padł ofiarą kilku różnych procesów: agresji polskich ekologów, obawy
duńskich związkowców o przenoszenie miejsc pracy do Polski i walki duńskiej
opozycji z rządem. Całe to zatruwanie to fakt medialno-polityczny. W swoich
farmach Poldanor trzyma mniej świń, niż było ich w pegeerach, które przejął.
Marka Krydy to nie przekonuje: - Mniej świń nie oznacza mniej trucia. Liczy się
wielkość zakładów. Wielkie farmy świń przez kilkanaście lat na pewno zdegradują
środowisko, nawet gdyby spełniały normy. Pomorze powinno odetchnąć od świń,
tymczasem Poldanor nie chce nawet powiedzieć, czy będzie tam budował nowe farmy.
A na to się zanosi w związku z przeniesieniem produkcji z Danii.
ZJEDNOCZONE ŚWINIE EUROPY
Grudniowy komunikat Poldanoru mówi też, że firma zatrudnia w Polsce 500
pracowników, co daje jedną pięćdziesiątą miejsc pracy stworzonych przez duńskie
firmy w naszym kraju. I że władze lokalne całkowicie ją wspierają. Czytelnik
komunikatu może wysnuć taki wniosek: dlaczego wszyscy się czepiają akurat nas,
nie jesteśmy wcale najwięksi. Oprócz Poldanoru w Polsce działają inni producenci
wieprzowiny z kapitałem duńskim. Inwestują tu też Amerykanie z koncernu
Smithfield pod szyldem Animeksu. To oni dotąd ścierali się częściej z ekologami.
Przed Smith- fieldem ostrzegał nawet Robert Kennedy junior, syn zabitego
senatora, w liście otwartym opublikowanym w mediach. Podczas jednego z pobytów w
Polsce powiedział mi: - Smithfield zagarnie wielkie połacie Polski i zostawi po
sobie katastrofę ekologiczną, a wy nic nie będziecie z tego mieli. Zyski
powędrują na konta w Nowym Jorku, gdzie w apartamencie za 22 miliony mieszka
sobie szef korporacji. Zdaniem Marka Krydy Duńczycy są jeszcze gorsi: - W
duńskich koncernach świnie mają mniej miejsca, nie mogą się nawet obrócić.
Amerykanie obiecali przynajmniej, że nie będą powiększać produkcji w Polsce.
Pewne fakty wskazują jego zdaniem, że Duńczycy będą zwiększać produkcję.
Największy eksporter wieprzowiny na świecie Danish Crown - spółdzielnia 20
tysięcy duńskich farmerów - w sierpniu 2004 roku skupił prawie 23 procent akcji
polskiego giganta wieprzowego, firmy Sokołów SA. Tuż przed Gwiazdką firma
obcięła o 15 procent zarobki części pracowników w Danii i ogłosiła, że rozważa
przeniesienie części produkcji do Polski. Ten komunikat nie był dobrze dobranym
prezentem gwiazdkowym dla duńskich rolników. Przeniesienie produkcji oznacza
zwolnienia w Danii. Cztery tysiące pracowników farm Danish Crown ogłosiło
natychmiast strajk. Związki zawodowe od razu zarzuciły pracodawcom zdradę. I
wystrzeliły z armaty ekologicznej - duńskie firmy degradują polską przyrodę. Za
przykład podały Poldanor. Szum medialny zaczął "Fagbladet" - pismo duńskich
związkowców. Smród rozszedł się na salony duńskiego biznesu. Tym razem za sprawą
dziennika "Extra Bladet", który przyjrzał się uważniej udziałowcom Poldanoru i
odkrył, że jednym z nich jest Jorgen Tornas. Natychmiast o tym napisał, bo
Tornas jest mężem duńskiej minister edukacji. Koło podejrzeń się zamknęło. Rząd
duński daje pieniądze firmie, która nie spełnia warunków, żeby te pieniądze
dostać, i której ważnym udziałowcem jest mąż członkini tego rządu. Przez telefon
dyrektor Brodziak powiedział nam, że Tornas ma udziały w Poldanorze. Ale w
trakcie autoryzacji swojej wypowiedzi "stracił" dostęp do danych. - Pan Jorgen
Tornas nie ma udziałów w naszej spółce, natomiast nie potrafię potwierdzić, czy
ma udziały w spółce, która jest naszym głównym akcjonariuszem. Nie mam dostępu
do tych danych. Dostęp szefów Poldanoru do takich informacji jest jednak
wybiórczy. W przypadku męża minister Mariann Fischer Boel Poldanor taki dostęp
miał, gdy w grudniu zaprzeczał, że ma on jakiekolwiek udziały w spółce. W
rozmowie telefonicznej dyrektor Brodziak mówił też, że nie widzi w tym nic
złego, gdyby Tornas rzeczywiście miał jakieś udziały. Dziennikarze "Extra Bladet",
owszem, widzą. Dlatego walą po oczach tytułem: "Ministerialne małżeństwo zarabia
miliony na degradacji środowiska naturalnego". Piszą, że Tornasowie byli wśród
założycieli Poldanoru. Opisują cztery otwarte laguny wielkości boisk piłkarskich
spod Koczały, które w Danii byłyby surowo zabronione. A najbardziej martwi ich,
że na rozruch na to nieszczęście dał kasę fundusz rządowy. A co na to Jorgen
Tornas, zwany wieprzowym baronem? W wywiadach spokojnie tłumaczy: - Normy
ochrony środowiska nie zostały złamane. Przynajmniej nie te polskie. W Kujankach
polskie normy na pewno nie zostały złamane. Poldanor pokrył gnojowe laguny folią
kilka miesięcy przed terminem w maju 2005 roku. Ciśnienie gazu z gnojowicy
zdążyło już wypiętrzyć je ku niebu. Arkadiusz Kubalewski, sekretarz gminy
Człuchów, zaraz zauważył różnicę: - Rzeczywiście, śmierdzi jakby trochę mniej.
MARCIN FABJAŃSKI |